Jak możecie wiedzieć, jednym z moich głównych hobby jest simracing. Kilkanaście dni temu miała miejsce premiera nowego symulatora od włoskiego studia Kunos Simulazioni – twórców pierwszej i tak uwielbianej przeze mnie Assetto Corsy. Jednak dzisiaj mowa o AC: Competizione, a dokładniej to opiszę jeden z ostatnich wyścigów, jaki mi się przydarzył – chyba również jeden z najbardziej emocjonujących w całej mojej „symulatorowej karierze„.
Ze wszystkich aut GT3 sezonu 2018 najbardziej siadło mi Porsche 911 – małe, zwinne, lekkie i nerwowe. Wcześniej jeździłem namiętnie Nissanem GT-R, lecz po spróbowaniu Prosiaka to właśnie ta zwinność i lekkość mnie zauroczyła. No i oczywiście dźwięk wolnossącego boksera kręcącego się do ponad 9000 obrotów na minutę, coś pięknego. Z racji, że miałem ciężki dzień w pracy i wróciłem dosyć późno, pomyślałem żeby spróbować krótkiego, 20-minutowego sprintu na małym, górzystym Brands Hatch
Trening – Dołączyłem dosyć późno, więc tylko na pełnym baku przejechałem dwa okrążenia. Pozycja? Bodajże 19, chyba ostatnia z tych osób, co w ogóle zrobiły czas. Jednak tor ten znałem w Porsche już dosyć dobrze i nie martwiłem się tym, że będę musiał uczyć się nitki w kwalifikacjach.
Kwalifikacje – Szybka kalkulacja paliwa, zalałem w sumie na okrążenie wyjazdowe, trzy pomiarowe i zjazdowe. Po pierwszych dwóch kółkach czułem, że dzisiaj 911-tka jakoś źle skręca, nie klei się. Może jestem po prostu zmęczony i nie umiem się skupić? No cóż, podczas trzeciego okrążenia szło całkiem dobrze, aż w ostatnim sektorze wypadłem z toru. Zostało mi jeszcze paliwa na kółko zjazdowe, ale poświęciłem je na rzecz ostatniej szansy – i to się opłaciło. Były małe zgrzyty, ale ostatecznie zająłem 10 pozycję na 25 aut. Nie jest źle.
Wyścig – Przede mną 20 minut sprintu. Minuta oddechu na szybkie obliczenia paliwa, które sobie wykalkulowałem z dosyć sporym zapasem, bo aż na dwa okrążenia więcej. Mój wcześniejszy wyścig musiałem zakończyć na trawie, parę zakrętów przed metą, także te kilka kilogramów paliwa więcej nie zaszkodzi. Do startu zostało już kilka sekund – budzę 6-cylindrowego boksera do życia i ruszamy, oczywiście spokojnie, bo wyścig zaczynamy w locie. Start był przyzwoity – nie zyskałem ani nie straciłem żadnej pozycji. Bentley przede mną ma wyraźnie gorsze tempo i już po pierwszym zakręcie jechałem obok niego, jednak na nawrocie musiałem odpuścić. Wlekłem się za nim całe okrążenie – na Brands Hatch trudno wyprzedzać, o ile ktoś przed nami nie popełni wyraźnego błędu. Na moje szczęście w ostatnim zakręcie zderzają się dwa Porsche, a dwa Bentleye przede mną muszą przyhamować – znalazłem miejsce i bez odpuszczania gazu wyminąłem w sumie cztery samochody!
Kolejny cel to włoska, czerwona strzała – Ferrari 488. Znowu mam wyraźnie lepsze tempo i przez trzy okrążenia udało mi się skrócić dystans – od około kilku sekund do zaledwie pół sekundy, więc generalnie miałem Ferrkę na zderzaku. Tu walka była prosta, bo kierowca chyba nie umiał jeździć pod presją – na dwóch zakrętach pojawiłem mu się w lusterkach na dohamowaniu, a na trzecim samoistnie wypadł z toru. Następne w kolejce było znowu Ferrari, tym razem jednak w nieco innych barwach. Ten już miał znacznie lepsze tempo, prawie 10 minut zajęło mi się przebicie się do niego. Na szczęście pomogła mi jego walka z Lexusem, który w końcu niespodziewanie wypadł z toru. Kolejna pozycja zyskana a ja mogłem skupić się na wywieraniu presji na kolejnym kierowcy.
No i tu się trochę przeliczyłem. Nie umiałem się zbliżyć bardziej niż na pół sekundy, a Ferrari nie popełniało żadnego błędu. W końcu kierowca Lexusa siadł mi na ogonie, i uwaga, dzieliło nas tylko 0,4 sekundy – ze zdziwienia aż przestrzeliłem jeden zakręt i o mało nie straciłem pozycji. Nagle z łowcy stałem się ofiarą, bo dostojny Japończyk zbliżał się do mnie na każdym dohamowaniu i wyraźnie dawał do zrozumienia, że jest szybszy i zawadzam mu drogę. W końcu sam zacząłem powoli popełniać błędy, a na dokładkę okazało się, że mój styl jazdy był destrukcyjny dla opon. Musiałem hamować trochę wcześniej, brać łuki z nieco mniejszą prędkością i łagodniej odpuszczać hamulec i gaz w zakrętach. Defensywa przed Lexusem na szczęście nie trwała długo – jeden z łuków przejechałem na milimetry, a Lexus za mną chyba zbyt pewnie podążał moją linią i sam wypadł z trasy. Tu się pokazał plus w zwinności Prosiątka. Potem, niespodziewanie żółto-niebieskie Ferrari popełniło błąd i wypadło z toru – właśnie wpadłem na podium! Kolejnym łutem szczęścia było to, że duet Lexusa i Ferrari zaczął między sobą walkę, a ja mogłem się skupić na odjechaniu w siną dal.
Ale oczywiście nie mogło się to skończyć taką sielanką, prawda? Szeroka 911-tka paliła mi jakieś 2,7 litra na okrążenie, a na ostatnim z nich zostało mi nieco ponad dwa litry. Co robić, co robić? Osoba za mną traciła jakieś 7-8 sekund, także ostatnie kółko jechałem bardzo ostrożnie. Zmiana biegów jakiś tysiąc obrotów niżej, odpuszczacie gazu na kilkadziesiąt metrów przed zakrętem i jazda na luzie w zakrętach. Przewaga dosyć szybko topniała – sześć, pięć, cztery sekundy… Przedostatni zakręt w ja mam 200 ml paliwa w baku. Ostatni zakręt, 0,1 litra, ostatnia prosta i… zdechł. Sprzęgło, luz i modlimy się o jak najmniejsze opory toczenia, a przecież meta jest lekko pod górkę! Widzę że czerwone Ferrari się zbliża, jest już tuż tuż, podobnie linia mety wraz ze stewardem machającym flagą w szachownicę i… udało się! Przekroczyłem linię mety jako pierwszy, podczas gdy włoski ogier był na wysokości mojego tylnego zderzaka. Inżynier wyścigowy potwierdza – mamy trzecią pozycję.
Jak widać da się z przypadkowymi kierowcami przejechać bardzo udany wyścig. W końcu przebiłem się z 10 lokaty na podium i to bez ani jednego kontaktu – nawet bez obcierki. Dla takich momentów jest właśnie simracing. Niby zwykłe 20 minut, jednak znowu muszę zawitać pod prysznic – dawno się tak nie spociłem podczas wyścigu. A na dokładkę, moje własne highlightsy z wyścigu: