W piątkowy wieczór udałem się na filmowy seans filmu Ford v Ferrari, znanego u nas szerzej jako Le Mans ’66. Jest to jeden z tych niespecjalnie cieszących się sławą gatunków filmów wysokobudżetowych, który stawia sobie bardzo wysoką poprzeczkę w kwestii poprawności historycznej na wyścigowym tle. Jak mi się spodobał film? Zapraszam do czytania!
Wpierw powiedzmy sobie co nieco o gatunku, który reprezentuje tytułowy film, a zapoczątkowany został przez takie dzieła jak Le Mans z ’71, czy Grand Prix z 1966 roku. Podobnie jak Wyścig z 2013 roku, mamy tu do czynienia z Hollywodzką produkcją, która niemal nie odbiega od tego, co się naprawdę działo te kilkadziesiąt lat temu. Reszta filmów to coś a’la biografie, które dla mnie są dalej świetnymi pozycjami, ale dla przeciętnego kowalskiego już niekoniecznie. I to mi się właśnie najbardziej podoba w Le Mans ’66 – przedstawienie faktów historycznych w bardzo widowiskowej odsłonie, która może urzec każdego.
Fabuła
O czym opowiada Le Mans ’66? Jest to historia kilku wątków, gdzie naprzemiennie mamy do czynienia z historią Forda próbującego wejść na nieznane sobie wody, gdzie do tej pory królowało Porsche i Ferrari. To opowieść, że pomimo trzymania w ryzach jednej z największych fabryk samochodów i praktycznie nieograniczonych środków, nie jest tak łatwo zbudować maszynę godną wygrywania wyścigów, które nie prezentują ciągłej jazdy w lewo. Głównym pomysłodawcą tego przedsięwzięcia był Lee Iacocca grany przez Jona Bernthala.
Z drugiej strony mamy historię dwóch kierowców oraz właściwie konstruktorów. Carroll Shelby grany przez Matta Damona to kierowca wyścigowy, który był jednym z niewielu Amerykanów zdolnych wygrywać w Europie, zaś Ken Miles (grany przez Christiana Bale’a) to Angielski kierowca wyścigowy, który wraz z Shelbym obrali za zadanie stworzyć Forda godnego pokonać Ferrari. W wątku tych dwóch kierowców najbardziej podobała mi się ta magiczna atmosfera perfekcyjnego okrążenia, czy też momenty, w których Shelby z padoku wyczuwa, kiedy Ken dojeżdża do szczytu zakrętu. Podobał mi się również obraz myśli kierowcy, który w nocy przy ulewnym deszczu pędzi ponad 200 kilometrów na godzinę, widząc tylko 30-metrowy słup światła przed samochodem.
Reszty nie będę opisywać – Ci zaznajomieni z tematem znają historię udziału Forda w Le Mans, zaś Ci co nie znają, nie znajdziecie lepszej lekcji historii niż ten film. Najważniejsze jest to, że każdy z tych dramatycznych momentów jest poprawny historycznie, także nie ma tu większych zakłamań. A z tych mniejszych, cóż… nie jestem pewny czy Enzo Ferrari mówił po Angielsku, oraz dlaczego z Kena postanowili zrobić wroga Forda, który nie pojechał się ścigać na Le Mans w ’65, mimo że historycznie zarżnął tam skrzynie w swoim GT40.
Oprawa audiowizualna
Nie wiem co powiedzieć pod tym akapitem. Istny kosmos, cudo, dzieło w swoim jedynym rodzaju. Odwzorowanie replik pierwszych kit carów AC Cobry, wyścigowego GT40, czy też Ferrari 330 P4 a także Porsche 906, to prawdziwa uczta dla oczu. Niesamowicie również wyszły dźwięki. Odjeżdżający Carroll swoim AC Cobra 427 z widlastą ósemką przeszywała ciało, potężny bulgot siedmolitrowego potwora w Fordzie GT40 zwalał z nóg, a klasyczne, wysokoobrotowe V12 od Ferrari chciało mi rozsadzić uszy. Oczywiście to wszystko jest wyniosłą formą komplementu, który ma być ukłonem w stronę dźwiękowców.
Świetnie wypadły również efekty specjalne filmu. Podczas wszystkich scen wyścigów ani razu nie zwróciłem uwagi na przesadzoną obróbkę w postprodukcji… właściwie, to w ogóle jej nie czułem, bo Le Mans ’66 sprawia wrażenie, jakby ujęcia były nagrywane z dachu trzeciego auta, również ścigającego się po torze. Mimo wszystko trochę zabrakło walki z autem – szczególnie, że mówimy o GT40, który był znany jako narowisty samochód. W oczy kuły troszkę sceny na Mulsanne, które w żadnym stopniu nie sprawiały wrażenia legendarnej prostej, gdzie auta mknęły z prędkością 300 km/h.
Podsumowanie
To jak mnie wciągnęło Le Mans ’66 znaczy również moje zdziwienie, kiedy spojrzałem na zegarek po wyjściu z seansu. Na sali kinowej byłem o 20:40, a sam film zaczął się jakieś 20 minut później. Po niemal półtora godzinnym seansie była… 23:30. Moja matematyka jest w porządku, jednak film zdaje się trwać o wiele dłużej niż można odczuć. Le Mans zobrazowane przez Jamesa Mangolda to świetne kino, które mogę polecić nie tylko tzw. petrolheadom. To wyścigi od kuchni w rasowym i surowym wydaniu, które powinny spodobać się każdemu. Jak najbardziej godny następca Wyścigu z 2013 roku, jeśli mówimy o tym specyficznym gatunku kina.
Jeden z ciekawszych filmów w tej tematyce